Za kilka dni tegoroczny Adwent wejdzie w ostatnią, decydującą fazę. Podobnie będzie także z naszym doświadczeniem adwentowym, jednak póki co – spróbujmy pogłębić ten trzeci etap – etap oczekiwania. Ostatnio próbowaliśmy spojrzeć na to, że to napięcie i niecierpliwość były też udziałem apostołów. Jezus dodawał jakoś im otuchy, że nie zostaną z niczym, że otrzymają stokroć więcej i posiądą życie wieczne. Dziś spróbujmy iść dalej i zapytać: dlaczego Bóg czeka? Cały czas w kontekście tamtej rozmowy uczniów z Jezusem sięgniemy po tekst z jedenastego rozdziału Ewangelii Jana, gdzie jest opowiadanie o wskrzeszeniu Łazarza. Teksty kluczowe dla nas to:
Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: „Chodźmy znów do Judei!” (J 11,6-7)
oraz:
Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. (J 11,20-21)
Pierwsza rzecz, która warta jest zauważenia to ta, że Jezus, kiedy dowiedział się o chorobie Łazarza, nie spieszy się, zostaje jeszcze dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem wyruszył. Sam Bóg więc czeka, wręcz ociąga się. Czeka, choć sytuacja wydaje się krytyczna – Łazarz jest umierający. Po ludzku ta sytuacja jest niezrozumiała. Dlaczego Jezus nie pospieszy się, nie poszedł od razu wiedząc o całym dramacie sytuacji. To jest pytanie, które możemy sobie często stawiać, kiedy wszystko nas przybija, kiedy doświadczamy walki tego adwentu i możemy pytać – dlaczego nie ma pomocy?
Te pytania są też pytaniami Marty. W jej głosie, w jej pytaniu przebija jakby ta sama myśl – Panie gdybyś tu był… dlaczego Cię nie było, kiedy była jeszcze jakaś nadzieja, kiedy spodziewaliśmy się Ciebie? Dlaczego nie pospieszyłeś się? Właśnie te pytania są charakterystyczne kiedy na poważnie wchodzimy w tą walkę, kiedy wchodzimy w tą pustynię adwentową, a Jezus ciągle jakby milczy, jakby kazał czekać. Chcielibyśmy, żeby już się coś zmieniło, a w sercu ciągle zmaganie, napięcie, może pustka… Narzucają się wręcz pytania: Jak długo mam jeszcze czekać? Czemu Cię nie ma, Panie? Przecież obiecałeś…
To czekanie Boga, „opóźnianie się” Jezusa nabiera jednak sensu, kiedy patrzymy na zakończenie tej sceny. Łazarz powstał z martwych! A wielu widząc ten cud uwierzyło. Tutaj możemy szukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego Bóg czeka? Gdyby Jezus przyszedł od razu, gdyby uzdrowił chorego, może uznaliby to za cud, ale jakiś taki „normalny”, jak inne cuda. Może z czasem powiedzieliby, że po prostu choroba się cofnęła. Dlatego Jezus czekał. Czekał, aby pozbawić ludzi złudzeń, że mogą coś zrobić, aby postawić ich w sytuacji całkowitej bezradności. Właśnie wtedy mogła objawić się Jego moc, Jego chwała.
My też potrzebujemy tego zmagania, nieraz całkowitej porażki, kiedy widzimy, że po ludzku wszystko stracone, że zrezygnowaliśmy z wielu rzeczy, a Upragniony nie przyszedł. Możemy doświadczać porażek – tak chcieliśmy wielkodusznie zostawić w tym czasie adwentu to, co nas krepuje, nie udało się, wróciliśmy… Panie, gdybyś przyszedł, nie upadł(a) bym! Jezus czyni to wszystko, abyśmy przestali liczyć na siebie, abyśmy doświadczyli tego, że z Niego jest owa przeogromna moc, a nie z nas (2 Kor 4,7). Wobec tego odwagi i cierpliwości. Jeśli Bóg czeka, nie przychodzi, to ma w tym cel. On nie zawodzi, nie myli się!
W hymnie „Dies irae” są przedziwne, według mnie słowa:
„Długoś szukał mnie znużony,
Zbawił Krzyżem umęczony,
Niech ten trud nie będzie płony…”.
Pan Bóg patrzy inaczej na czas, bo przecież istnieje poza czasem. Tylko ja, w moim głupiutkim myśleniu, próbuję mierzyć oczekiwanie Boga czy też czekanie na Boga. On siedzie znużony przy studni Jakuba i czeka, żeby Jego pragnienie spotkało się z pragnieniem Samarytanki. Ta kobieta, która po ludzku straciła życie (bo miała pięciu mężów) wreszcie zobaczyła, ze pragnęła czegoś innego, bardziej prawdziwego. On siedzi przy studni i czeka także na mnie.
Niech ten trud nie będzie na marne.
P.S. Czasami potrzeba czasu, żeby coś zrozumieć – przegryźć się przez język, treść, swoje życie… Przez psyche – pneuma – soma. Wydaje się, że język wiary potrzebuje także języka psychologii, bo przecież dotyczy tego samego człowieka. To tak a propos pewnej rozmowy…
Słowo z dzisiejszej Liturgii Godzin, o modlitwie:
„Albowiem to właśnie twoje pragnienie jest twoją modlitwą.”
oraz
„Żyjąc w Chrystusie i pielgrzymując do niebieskiej ojczyzny obudźmy w sercu święte pragnienia. Ten bowiem, kto pragnie, choćby milczał językiem, woła sercem. Ten zaś, kto nie pragnie, choćby krzykiem przebijał uszy ludzkie, przed Bogiem jest niemy.”
A ja będę z lekka przewrotna i napiszę, że czasem cieszę się [choć uciecha nie ma z tym nic wspólnego] z faktu, że Pan zwleka z nadejściem… Bo tak naprawdę to nie mamy pewności z czym przyjdzie: z ukojeniem czy naganą… Zdarza się, że narozrabiam w życiu i gdyby tak Pan chciał od razu obdzielić mnie swą sprawiedliwością nie ostałabym się… A On cierpliwe daje mi czas bym zobaczyła własny uczynek i bym mogła oblec się w pokorę… Tak, tak… Ja doceniam to, że czasem mój Bóg nie spieszy się zbytnio do mnie… 🙂